poniedziałek, 28 lutego 2011

Egzaminy - brrr..., czyli powtarzamy materiał

Zgodnie z moim założeniem skończyliśmy materiał (no, prawie... procenty zostały nieskończone, ale są nieobowiązkowe, więc sobie wrócimy do nich po egzaminach). Został nam miesiąc na powtórki, bo egzaminy czekają nas w pierwszym tygodniu kwietnia. Niestety napięcie związane z tym całym paskudztwem egzaminacyjnym, stresem związanym z moją pracą (do której mam/nie mam wracać ->nie wiadomo, czy będę miała gdzie wracać), wyborem gimnazjum itp. osiągnęło masę krytyczną i skończył się sporą awanturą. Po której zrobiliśmy trochę doświadczeń z magnesami, coby humor był lepszy :-)
Efektem wczorajszych przemyśleń jest zupełnie inne moje podejście do powtórek, mianowicie - pracujemy na luzie, a w ogóle to dziś nie musimy robić NIC. Mamy miesiąc, mamy czas, więc... Zatem dziś: obejrzeliśmy film z serii "Dzika Europa", potem Szym robił zadania dotyczące łańcuchów pokarmowych, (symulacja wpływu trawy na zające, zajęcy na lisy i odwrotnie jest fantastyczna), potem napisał wypracowanie z angielskiego, a w międzyczasie robił zadania z matmy. No właśnie, skserowałam zadania z dwóch rozdziałów z matematyki (z takiej książeczki "powtórka" tego samego wydawnictwa, co książka), dołożyłam do tego zadania niestandardowe oraz dotyczące prędkości, drogi i czasu - pocięłam na pojedyncze kartki, złożone kartki wrzuciłam do pudełka. Szym co jakiś czas wyciąga 2-3 kartki i na odwrocie robi zadanie, po czym wrzuca do słoika. Przyjmuję zakłady - w ciagu tygodnia zrobi 128 zadań czy nie? Trudność zadań jest różna - od takich za 5 punktów, do takich typu "prawda-fałsz" (w tej chwili w słoiku są 24 zadania).
Potem obejrzeliśmy jeszcze film "Discovery Atlas - świat śródziemnomorski i poprawiliśmy filmem o lasach w Rosji. Jedyny zgrzycik był podczas zadań z polskiego - takich tam opisów i instrukcji związanych z tekstem "I ty możesz zostać Indianinem", ale i tu chłopię sobie poradziło bardzo dobrze.
Z kolei Tosiek zdążył zrobić zadania z ortografii (co nie przeszkadzało mu napisać "rybakuf", po czym twierdzić, że przecież pisze się u, bo to nie jest końcówka -ów...), z ładnego pisania, kilka zadanek z matematyki, przeczytać tekst, zrobić w związku z nim zadania, samodzielnie zrobić lekcję z angielskiego (korzystamy z New Bingo! - ta książka rewelacyjnie zgrywa się z moim dzieckiem, które samo robi sobie lekcję, a ode mnie wymaga sprawdzenia i odpytania), filmy także oglądał...
Patrzę na tę listę i tak sobie myślę, że nie robiąc dzisiaj z premedytacją NIC - zrobiliśmy mnóstwo.

środa, 23 lutego 2011

Niestandardowe zadania...

Ech, mało czasu, mało sił na pisanie. Gonimy z materiałem, bo chcę go skończyć w tym tygodniu, a marzec poświęcić na powtórki, systematyzowanie wiedzy i łatanie ewentualnych luk.
Ostatnio sprawdzałam dokładniej prace Tośka, bo jakoś nam się tak tego uzbierało trochę (znaczy dziecko dużo robi, a mama nie nadąża ;-) Z jednej pracy (opis drzewa) dowiedziałam się, że brzoza ma niestandardowy kolor... Zupełnym jednak zaskoczeniem był dla mnie inny tekst. Polecenie brzmiało tak: napisz, z czego słynie ziemia, na której mieszkasz, możesz ułożyć o niej wierszyk. Oto, co moje dziecko napisało:
Moja ziemia jest jak sen,
który powraca.
Czasem niebezpieczna,
a czasem smutna.
Często niezrozumiała.
Zawsze interesująca.

Pomijając fakt lekkiego rozjechania się z tematem, to i tak tekst jest dla mnie zadziwiający...

środa, 16 lutego 2011

O przyrodzie na 6!

Trafiam dziś na dwa fantastyczne blogi, pisane przez tę samą osobę i muszę się podzielić, bo radość tam zaglądać.
Frajda przyrodnika to blog dla rodziców przedszkolaków i dzieci z klas I-III, a Przyroda na 6 dla klas IV-VI. Całość tak pięknie się wpisuje w edukację domową, że aż podejrzewałam Autorkę o nią ;-)
Będziemy stałymi gośćmi!

poniedziałek, 14 lutego 2011

Kalendarz - pogody (i nie tylko) w języku angielskim

Tosiek ma trudności z określaniem czasu, a po dołożeniu do tego języka angielskiego, kłopoty są jeszcze większe. Dlatego postanowiłam zrobić dla niego kalendarz, który ułatwi mu opanowanie tego. Jak kalendarz, to jeszcze pogoda, więc powstało takie coś:Potrzebne do wykonania są:
tablica - duża korkowa lub (jak u nas) korkowa i magnetyczna,
wydrukowane obrazki opisujące pogodę z nazwami - wykorzystałam takie i takie,
wydrukowane nazwy dni tygodnia i miesiące - ze względu na określoną ilość miejsca na tablicy wydrukowałam tylko to, co mi było potrzebne,
laminator zabezpiecza kartoniki przed zniszczeniem,
flashcards, które mamy z zestawu "Read at Home - Telling the Time" można zastąpić innymi,
koszulki wpinane do segregatora, a służące do przechowywania slajdów (małe kwadraciki), wizytówek (na fiszki itp.) oraz zdjęć (4 duże) - tworzą kieszonki, do których można włożyć to, co nam potrzebne.

piątek, 11 lutego 2011

Szkiełko i oko - rzecz o mikroskopie

Mój tata jest z wykształcenia biologiem, stąd wśród wspomnień z mojego dzieciństwa plączą się łacińskie nazwy roślin, zwierząt. Jednym z takich najmilszych wspomnień są wieczory, kiedy przez "szkiełko" patrzyliśmy na mikroświat. Obserwowaliśmy okrzemki, pantofelki, bakterie i badaliśmy budowę komórki roślinnej. Zachciało mi się pokazać moim dzieciom to samo. Zaczęłam poszukiwania mikroskopu. Chińskie "wszystko w jednym" za 99.99 odrzuciłam od razu. Szukałam czegoś lepszego - każdy, kto ma choć trochę wiedzy na temat optyki (fotograficznej, teleskopowej, mikroskopowej) wie, że dobre szkło to podstawa. Bez tego ani rusz. Zajrzałam do jednego, drugiego sklepu i zonk! Wszędzie to samo! Wszystkie mikroskopy od ~200 złotych do ~800 wyglądają tak samo, jak z jednej fabryki. Chińskiej. Lepsze kosztują powyżej 1000 i też nie powalają swoim wyglądem (co ma wygląd do funkcjonalności? No ma to, że lekki statyw nie zapewni stabilności - cały mikroskop będzie się poruszał od ruchu oglądającego. Dobry mikroskop musi być stabilny, więc ciężki) . Chciałam, żeby miał stolik krzyżowy (pozwalający na przesuwanie preparatu) oraz śrubę makro i mikro (większość tych tańszych tego nie ma). Po długim rozeznaniu, kilkunastu mailach, zdecydowałam się wybrać coś z "górnej - niższej" półki. Mój wybór padł na Biomax - wtedy w październiku kosztował 610 złotych (teraz widzę, że jest po 300). Na jego zakup złożyła się cała rodzina, a chłopcy dostali go pod choinkę. Niestety mikroskop okazał się być totalną katastrofą. Stolik przedmiotowy był umocowany krzywo, w środku coś grzechotało, stolik krzyżowy miał zgięte pokrętło - no płacz i zgrzytanie zębów. O tym, co było widać (a raczej czego nie było widać), nie ma co wspominać. Pieniądze udało się odzyskać, ale nadal nie mieliśmy mikroskopu. Po raz kolejny przejrzałam wszystkie sklepy i powoli zaczęła mnie ogarniać rozpacz: trzeba mieć dużo pieniędzy (ponad 2tys.) aby kupić nowy i dobry mikroskop albo... zostawało Allegro. Tam w końcu udało nam się kupić stareńki sprzęt PZO za 550 złotych. Optyka może nie jest w nim super czysta (lata robią swoje), ale całość jest bez zarzutu: ciężki statyw, pokrętła działające z idealnym oporem, kilka okularów i obiektywów. Owszem, nie mamy kamery, jak chińskie promocje, więc nie podzielimy się tym, co widzimy z Wami, ale nie o to przecież chodzi.

czwartek, 3 lutego 2011

Kinderbale w karnawale

Tosiek co jakiś czas ma pomysł obchodzenia jakiegoś święta (nota bene, wyczytałam w kalendarzu, że dziś jest Światowy Dzień Obszarów Wodno-Błotnych). I tak obchodzimy powitanie lata, pożegnanie lata (koniecznie przy ognisku, na którym pieczemy pianki), powitanie zimy... I to nie jest tak, że dziecko przychodzi i prosząco "mamo, czy moglibyśmy...?". Nie, to jest człowiek zdecydowany, który oznajmia: "Mamo, w piątek jest święto, kup żelki". Ewentulanie robi nam listę zakupów. Ostatnio oświadczył, że ma być zabawa karnawałowa. Udało się wytargować inny termin, to było jedyne ustępstwo, na jakie poszedł.
Sama idea zabawy weszła jednak dość mocno w nasze rozważania o SOCJALIZACJI. Paskudny termin - straszak Homeschoolersów. Trzeba jednak przyznać, że trochę prawdy w nim jest. Dzieci potrzebują innych dzieci. Może nie przez 6 godzin dziennie, ale jednak od czasu do czasu. Dlatego na ów kinderbal postanowiliśmy zaprosić dzieci z dawnej szkoły Tośka. Z rodzeństwem - w sumie miały przyjść 4 osoby - wiem, niewiele, ale to jedyne dzieciaki, z którymi miał jaki taki kontakt. Zrobiliśmy zaproszenia i przekazaliśmy je (ja pełna obaw, że te nie będą chciały przyjść). I tu wielkie zdziwienie, bo chciały przyjść i to bardzo, ale pierwszą reakcją było "to chłopcy na ferie przyjechali tutaj?". Hmmm, jakie "tutaj", przecież oni cały czas "tutaj" byli. "To nie w Krakowie?". W ten sposób dowiedzieliśmy się, że ludzie na wsi są przekonani, że dzieci mieszkają w Krakowie i tam chodzą do szkoły. Hmmm... po raz drugi - może to jest wyjaśnienie tej głuchej ciszy, która wokół nas zapadła?
W każdym razie upiekliśmy ciasteczka, przygotowaliśmy poczęstunek, plan zabaw i czekaliśmy tego dnia. Wieczór przed nim zadzwoniła mama chłopców, że niestety dorwała ich straszna gorączka i że bardzo chcą przyjść, ale kiedy indziej. Było nam przykro, no i trochę się plan zawalił, bo większość gier i zabaw w tak małym gronie przestała mieć sens. W końcu nadeszła wyczekana środa, przyszły dziewczynki i kinderbal się odbył. Było świetnie, dzieci same sobie znajdowały zajęcie, grały w planszówki, zręcznościowe i w zasadzie ja byłam potrzebna tylko do czuwania. Tosiek wspaniale panował nad sobą, a obaj byli rewelacyjnymi gospodarzami.
Zatem z tą socjalizacją naszych dzieci nie jest tak źle, radzą sobie świetnie. Tu nie mamy powodów do zmartwień, ale nie możemy też zamykać oczu na fakt, że oni tych kontaktów potrzebują. Pocieszające jest to, że jednak dla Tośka towarzystwo możemy znaleźć na miejscu. Szymek natomiast jasno powiedział, że jego zapraszanie kolegów w byłej szkoły nie interesuje. Całe szczęście, że choć "dorywczo", ale jednak jakichś kolegów ma. Szkoda tylko, że nie mieszkają oni/my bliżej siebie...