czwartek, 6 lutego 2014

Nie mnóż bytów...

Był taki facet, Ockham mu było i on miał brzytwę... I choć nie on, tylko Clauberg, to jednak ciachu, ciachu tą brzytwą. I tak, z 3 moich blogów ponad potrzebę, ostał się jeden. Niestety, nie ten.
Jeśli jesteś ateistą i szukasz wsparcia oraz innej drogi edukacyjnej (edukacja domowa), zapraszam (możesz napisać na maila z tego profilu lub ze strony www.gadzetomama.pl  pamiętaj też, że na FB jest grupa "Edukacja domowa dla racjonalistów" tam też jestem i nie tylko ja :-)).
Jesteś ciekaw, co nowego u nas, zapraszam.
Lubisz podejrzeć, jak się uczymy, zapraszam.
Gdzie?
Na mój jedyny od dziś blog: www.gadzetomama.pl

czwartek, 2 sierpnia 2012

Mój Korczak

Stary Doktor na początku nie był dla mnie ani doktorem, ani starym. Ot, nazwisko na okładce książki. Jednej z tych, które w jakiś sposób ukierunkowały moje późniejsze czytelnicze wybory. I jedyną taką, która tak bardzo mną - dzieckiem wstrząsnęła, że bałam się ją skończyć. I mimo tak wielkiego wrażenia, jakie na mnie wywarła, nigdy więcej do niej nie wróciłam. (Tu, na marginesie, dodam, że jestem maniakiem wracającym po wielokroć do tych najważniejszych dla siebie książek, mam takie czytane po ...naście razy). Dlaczego ponownie po nią nie sięgnęłam? Początkowo z lekkiej obawy przed atmosferą przygnębienia i... chyba lekkiej złości, że mimo tylu prób mi samej nie udało się czarować, a potem ze strachu, że cała magia tej historii i moich z nią związanych przeżyć pryśnie. Od "Kajtusia czarodzieja", bo o nim tu mowa, zaczęła się jednak moja "przygoda" z Januszem Korczakiem, zaczęłam szukać jego książek. Najpierw był Król Maciuś Pierwszy (zmasakrowany przez twórców kreskówki, czego nie mogę im darować, bo dla mnie ma on wciąż subtelną, delikatną i dziewczęcą twarz z rysunków Jerzego Srokowskiego) i jego śmierć - taka bezsensowna - na wyspie bezludnej... I ta konieczność dziecięcego zmierzenia się z chorobą, nieszczęściem, śmiercią oraz ludzkim okrucieństwem. Dziś dużo mówi się o bajkach terapeutycznych i podaje przykłady książek napisanych w celu oswojenia trudnych emocji i przeżyć - raczej nie wymienia się książek Korczaka, a przecież Maciuś, to nie tylko król. To także chłopiec bez matki, cierpiący z powodu śmierci ojca i krzywdy, jaka dzieje się innym. Cudownie empatyczny i niezwykle dzielny (w zupełnie innym sensie niż dzisiejsi komiksowi bohaterowie), sprawił, że moje dzieciństwo stało się pełniejsze. Potem przyszedł czas na Józki, Jaśki i Franki, Mośki, Joski i Srule.  "Bankructwo małego Dżeka". "Kiedy znów będę mały". I cudowny wiersz Jonasza Kofty, tak pięknie śpiewany przez Gawędę.
Stary Doktor? Raczej nie. Dla mnie zawsze był chłopcem w zabawnym ubranku ze zdjęcia umieszczonego w "Królu Maciusiu Pierwszym", chłopcem mówiącym: "I myślę, że lepiej dawać fotografie królów, podróżników i pisarzy, kiedy nie byli jeszcze dorośli i starzy, bo tak - to się zdaje, że oni od razu byli mądrzy i nigdy nie byli mali. I dzieci myślą, że nie mogą być ministrami, podróżnikami i pisarzami, a to nieprawda." A ja czytając te słowa myślałam sobie, że właśnie nie Stary Doktor, tylko mały Henio. Tyle lat minęło, a on tymi słowami, tak dobrze świadczącymi o jego znajomości dzieci, do dziecięcych serc ciągle trafia.

Notatka bierze udział w konkursie "Blogerzy dla Korczaka". Dodatkowe informacje o nim tutaj.

wtorek, 5 czerwca 2012

Lukier, cukier i edukacja...

Zaczęłam komentować komentarz, a potem zrobiło się tego za dużo, więc piszę nowy wpis
Tak Bubo, o coś takiego chodzi, o to lukrowanie wszystkiego, co z ED związane. Obserwuję to od początku naszej ED przygody. Zanim podjęliśmy decyzję o zabraniu dzieci ze szkoły, szukałam informacji i wszędzie było to samo: jeden lukier. A ja, jako rodzic i nauczyciel widziałam potencjalne problemy, o których nikt nie wspominał. I one pojawiły się, mimo mojego zapału i dobrych chęci. I tu stanęłam przed takim problemem: albo ja jestem beznadziejnym nauczycielem, który nie potrafi swych dzieci porwać, albo jednak nie jest tak lekko, jak na blogach piszą. Spotykam różnych ludzi, a im więcej rozmawiam z tymi, którzy mają w ED starsze dzieci, z tym większą ulgą oddycham. Nie jest ze mną tak źle.
Na pewnym etapie nauka, to sam zachwyt światem i zero przymusu (tak miałam z chłopcami zanim poszli do szkoły, tak mam teraz z młodą). Zazdroszczę tym, którzy potrafią (bo nie wątpię, że tacy są) tę dziecięcą radość poznawania ciągnąć od narodzin do liceum. My w ED weszliśmy dość późno, z masą szkolnych nawyków i zniechęcenia, ale też świadomością, że dzieci muszą się nauczyć pewnych rzeczy, czy mają na to ochotę czy nie. I ja muszę je do tego zmotywować, przekonać, zmusić... bo tu już nie ma żartów - trzeba opanować to i tamto, choć się tego nie lubi i się nie chce. Nie dlatego, że egzamin, ale dlatego, że to niezbędne w dalszej nauce. I to powoduje mnóstwo problemów: świadomość, że dziecko musi (no bo, sorry wodzu, musi, a tego musi jest strasznie dużo), a z drugiej strony peany rodziców, żeby się pochylić nad mrówką i z jej obserwacji wyciągnąć daleko idące nauki. Fajnie, ale z obserwacji żuczków czy muszek dziecko nie nauczy się choćby o rzeszy Ottonów czy dynastii Merowingów - tu trzeba siąść, przeczytać i nauczyć się. Można puścić film, można zrobić grę na ten temat, żeby było ciekawiej, ale też przesadne zagłębianie się w każdy temat, z każdego przedmiotu, może spowodować, że dziecko będzie znało żywot Karola Wielkiego w te i nazad, ale już procentu z liczby nie obliczy, bo czasu i sił zabrakło.
Dlatego ujmę to w ten sposób: dobra organizacja wszystkiego wymaga ogromnego wysiłku: od rodziców przede wszystkim, którzy muszą wybrać (szkołę, materiał, podręczniki, terminy...), zorganizować, przygotować, zaproponować, zmotywować i zachęcić. W zachwytach "jak wspaniale jest dziecku towarzyszyć w odkrywaniu" trochę tej informacji, jak ciężko może być, brakuje... Nauka w domu wymaga też ogromnej samodyscypliny u dziecka. Jej "wykuwanie" to duży wysiłek zarówno domowego ucznia, jak i uczącego rodzica. Nie twierdzę, że nie jest to piękne (zwłaszcza, jeśli spojrzeć na to z dystansu), ale nie jest też lekkie.
Myślę, że wystarczy mojego tłumaczenia się :-)

środa, 30 maja 2012

Marcepan, motyle i nauka :-)

Czasami mam wrażenie, że nasza edukacja domowa to ciągłe rozdarcie. Najpierw wybór: czy się zdecydować? Czy to dobry pomysł? Czy podołamy? Ten pierwszy rok był bardzo ciężki, przede wszystkim ze względu na sprzeczne wizje domowej edukacji: moją i dzieci. Bardzo chciałam, żeby było tak cudnie, że dzieci nagle stają się żądne wiedzy i z zapałem rzucają na każdą moją propozycję, a przy tym uczą się mimochodem i przy okazji. A tu zgrzyt. Dzieci wcale się uczyć nie chciały, trzeba było naganiać, prosić i grozić (powrotem do szkoły, głównie). Po przebrnięciu przez egzaminy, pojawiła się konieczność wyboru gimnazjum dla Szymka. Znowu szarpanina: które? To, które się zgodziło, czy to, które wydaje się mieć taką świetną ofertę. Prawie do końca sierpnia trwało to nasze siłowanie się. W końcu zapadła decyzja, ale zaczął się wrzesień i moja praca oraz, oczywiście, nauka chłopców. Tym razem podeszłam do sprawy realnie: nauki jest dużo i trzeba po prostu pracować. Solidnie, ciężko i systematycznie. Uniesienia edukacyjne to tylko krótkie chwile, na które trzeba solidnie zapracować. Nie ukrywam, w miarę odszkalniania dzieci, jest ich coraz więcej, ale nauczyłam się je traktować inaczej: jak motyle. Pojawiają się niespodziewanie, nigdy nie wiadomo w jakim zakresie i na jak długo, są piękne i ulotne. Trzeba się nimi cieszyć, chwalić, ale nie można ich wytresować. Można przywabić, ale nie zjawią się na zawołanie. Jednak ta świadomość wcale nie pomogła nam uniknąć głębokiego kryzysu, kiedy okazało się, że fajnie jest nie chodzić do szkoły, a jeszcze fajniej jest nic nie robić. A teraz będzie tytułowy marcepan ;-) i stwierdzenie, które usłyszałam z ust doświadczonej  EDmamy (która jest też z zawodu nauczycielką): niektórzy mówią o Edukacji Domowej, jakby się marcepanu najedli, a to ciężka robota jest...
Dziś Szymon zdał ostatnie dwa egzaminy (naprawdę ciężkie) i zaczynają się nam wakacje. Witek zdał jeszcze w kwietniu. Obaj wyniki osiągnęli rewelacyjne, a ja cieszę się, nie tyle z tych ocen, ile z tego, że Szymek na pytanie, czy nie chciałby iść do szkoły, gdzie egzaminy są łatwiejsze, stwierdził: "ale wiesz, jak się zda taaaki egzamin, to się ma satysfakcję". Dlatego w tym roku nie będziemy się szarpać i zostajemy w tych szkołach, które wybraliśmy. A ja idę łapać motyle... Te edukacyjne rzecz jasna :-)

sobota, 24 marca 2012

Wiosenne sensorełko

Wiosenne sensorełko ma wiosenne kolory: dominuje zieleń i żółć. Tym razem są to: 
  • zielone jajeczka, które można układać w małym pudełku (po 6 w każdej cząstce)
  • różowe jajeczka i odpowiednio większe pudełko
  • zielone i żółte pompony oraz szczypce do nich
  • zielone ceramiczne "kamyki"
  • styropianowe jajka
  • talerz na jajka
  • baranek z ceramiki o chropowatej fakturze (chętnie je zielone pomponiki)
  • żółty kurczak i zielone piórka na gniazdko dla niego
  • 3 pojemniki
  • wieszak na filiżanki, na którym można zawieszać jajeczka



wtorek, 31 stycznia 2012

Nowy regał i nasze cuda na nim :-)

Wiecie, co to jest?

Ściana Pełna Obietnic, na której już za chwileczkę stanie nowy regał. Tak, tak, deseczki to właśnie wnoszone elementy nowego mebla. 
Wprawdzie regał wyszedł ciemniejszy niż planowałam, ale trudno. Regał ma być po to, aby zmieściły się na nim wszystkie nasze montessoriańskie (i nie tylko) cudeńka. 
Po załadowaniu wygląda tak:

Prawda, że pięknie? Teraz mamy Regał Pełen Obietnic :-) Ponieważ fotki porobiłam hurtowo, to postaram się napisać jak najszybciej o tym, co (i dlaczego) tam się znalazło.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Rozkłady, plany i cykle... czyli jak się uczymy

Prawie jak "Szumy, zlepy i ciągi" :-) Kiedy się przygotowywałam do podjęcia decyzji o ED, często szukałam informacji na temat tego "jak" inni się uczą. Czas  podzielić się własnymi doświadczeniami w kwestii tego "jak".
Na pewno edukacji sprzyjają zmiany, wycieczki i uczenie się w czasie zabawy. Taka nauka jest fajna, ale... nie zawsze idzie ją pogodzić z tymi nieszczęsnymi wymaganiami i faktem, że w najmilszej nawet szkole trzeba się stawić na egzaminach.
Bywa też i tak, jak u nas, że zmiany przeszkadzają. No taką moje dzieci mają konstrukcję (a zwłaszcza jedno dziecko), że zmiany nie są mile widziane, a najfajniejszy dzień to taki, w którym wszystko jest przewidywalne i rutynowe. Obserwuję też, że kiedy chłopcy zaczynają funkcjonować w takim ciągu, to i efekty tego są najlepsze. Nauka mimochodem? I owszem, ale też i od godziny do godziny, według planu.
Plany mamy różne: całoroczne (najczęściej są to nauczycielskie rozkłady albo tylko spis tematów), które co jakiś czas zestawiam z tym, co już zrobione, aby "trzymać rękę na pulsie", mamy też plany tygodniowe, które są znacznie istotniejsze. Takie plany są krótkie, np. w tym tygodniu Szymka plan wygląda tak: 5 tematów z polskiego, z angielskiego skończyć moduł 6, z niemieckiego kapitel 5. Zrobić kinematykę z fizyki. Z matematyki skończyć proporcje, zrobić sprawdzian i jeśli będzie bez błędów, zacząć symetrie.
Wiem, brzmi nudno i szkolnie, ale jeśli wziąć pod uwagę, że książka do angielskiego ma 8 modułów, do niemieckiego 6, a symetrie to ostatni dział z matematyki (podobnie jak kinematyka z fizyki), to też widać, że to wszystko ma sens - wyrobić się z tym, co niezbędne, a potem bawić. Wiosną ;-) Plan Witka jest podobny, tylko mniej w nim przedmiotów.
Codziennie Szymek (I gimnazjum) robi lekcję z polskiego, matematyki, angielskiego, niemieckiego, pozostałe przedmioty robi przez tydzień, potem zmiana. Można by je całkiem "zblokować", ale tu miałam obawy, że fizyka zrobiona we wrześniu zostanie całkiem zapomniana, a tak to powraca co 6 tygodni. Tyle trwa taki nasz cykl. Każdy nowy tydzień zaczyna się od powtórki (i sprawdzenia) tego, co było wcześniej, dzięki czemu trochę lepiej się utrwala.
Do utrwalania zaczęłam wykorzystywać podręczniki i ksero. Niektóre mają naprawdę fajne plansze, więc je kseruję, wycinam, laminuję, potem tnę znowu (odcinam napisy, opisy). Zadaniem dzieci jest "odtworzyć" planszę lub ułożyć tabelkę i samemu sprawdzić (z książką) poprawność tego. Wymusza to przeczytanie i przemyślenie tych wiadomości. Oczywiście można z tego robić piękne karty w stylu Montessori, ale to zabiera sporo czasu, którego nie mam. Bardzo ważne bowiem okazało się staranne sprawdzanie tego, co robią - codziennie, najlepiej od razu po zrobieniu. Pozwala to wyłapać błędy i skorygować je natychmiast, jakoś też mobilizuje (i ich, i mnie) do wytężonej pracy.
Tylko na bloga czasu jeszcze mniej...